Birma - Yangon

Birma to kraj, do którego chyba najbardziej chciałam pojechać podczas naszej podróży. Krąży powszechna opinia, że Mjanma jest jeszcze nie zdobyta przez turystów, tak jak na przykład Tajlandia, że jest tam pięknie i że ludzie są wspaniali. Wielu podobno zakochało się w tym kraju. Dlatego też po czterech dniach w Bangkoku plan naszej podróży przewidywał lot do Yangon, na południu Birmy. Bilety kupiliśmy z wyprzedzeniem na stronie Air Asia za 200zł od osoby. Mniej-więcej tyle samo kosztowała wiza, którą trzeba wyrobić z wyprzedzeniem. Wystarczy wejść na odpowiednią stronę, zapłacić, uzupełnić dane, dodać zdjęcie i chwilę później na maila przychodzi potwierdzenie przyznania wizy. Bardzo łatwe. No więc lecimy :)
Będąc jeszcze w Krakowie, szukając noclegu na booking.com, w pewnym momencie dotarło do mnie, że przecież istnieje couchsurfing! Niewiele myśląc rozpoczęłam poszukiwania. Okazało się, że w Yangon jest bardzo dużo potencjalnych hostów! Moją uwagę zwrócił profil pewnego Francuza, który dość szybko zaakceptował moją prośbę o nocleg. W Birmie jest takie prawo, że osoby z zagranicy nie mogą nocować w prywatnych mieszkaniach, jest to nielegalne. Bastien podkreślił to w jednej z wiadomości, żebyśmy się przypadkiem nie wygadali. Także nikomu nie mówcie ;)

Ok wracamy do Azji. W Yangon wylądowaliśmy wieczorem i z lotniska odebrała nas Thae. Kiedy jeszcze pracowałam w biurze podróży, Thae była naszą kontrahentką z Birmy. Bardzo się ucieszyła jak powiedziałam jej, że przylatujemy i zaoferowała, że nas odbierze. Parę uścisków, kilka selfie i pół godziny później czekaliśmy na Bastiena w Imperial Cafe, wyznaczonym "meeting poincie". Bastien mieszka w Birmie od roku i zajmuje się głównie pomaganiem w pewnym ośrodku medytacyjnym/schronisku dla potrzebujących. Żyje z oszczędności. Teraz też z kilkoma współlokatorami goszczą u siebie mnóstwo couchsurferow. Nasz pobyt tam wspominamy bardzo dobrze. Poznaliśmy kilka ciekawych osób, podróżników, backpackersów. Była też pielęgniarka, która podczas ostatniego trzęsienia ziemi i tsunami na Sulawesi była tam i pomagała poszkodowanym. Przez te kilka dni u Bastiena wysłuchaliśmy wielu ciekawych historii.
Nazajutrz, po wylądowaniu, wyruszyliśmy na miasto. Pod domem znajdował się mały targ ze street foodem więc skusiliśmy się na przepyszne, smażone parothy. Podobnie jak w Bangkoku większość przekąsek się tutaj smaży na głębokim oleju. No trudno, są na prawdę smakowite :D Słyszeliśmy, że najlepszym sposobem na zobaczenie codziennego życia lokalsów jest przejażdżka tzw. Circular train. Jest to taki pociąg, który powoli sunie przez 39 stacji zataczając pętlę dookoła miasta. Bilet na taki pociag kosztuje 200 kyatów, czyt. ciatów. (Uwaga - 1zł = 400 kyatów.) Po dotarciu na stację okazało się, że pociąg będzie jechał dopiero za 1,5h, więc postanowiliśmy się poszwędać i zobaczyć co dalej. W ten sposób dotarliśmy do pogody Sule, drugiej po Szwedagon, najbardziej znanej pagody w mieście. Za wstęp trzeba zapłacić 4000 ks. więc poszliśmy do bankomatu wyjąć grube tysiące w banknotach. Jako, że przy każdej operacji w bankomacie pobierana jest opłata 6500ks (w Bangkoku było to 220THB), zwykle wyciągamy większą ilość, ktora wystarczy na dłużej. Ok, wchodzimy do pagody Sule, a tam...targowisko. Na schodach siedzą panie sprzedające jedzenie, różne pierdółki, kwiaty. Trzeba przyznać, że nas to trochę zaskoczyło. W Bangkoku takie rzeczy działy się poza murami świątyń. W środku panowała bardziej doniosła atmosfera, a na pewno nie taka jak ta, którą zastalismy w Yangon. Po wejściu na dziedziniec szybko złapał nas pewien pan, który zaczął nam opowiadać o tym co i jak dzieje się w świątyni. Co ciekawe, znajduje się tam (i przy innych pagodach też) 8 "kapliczek" z postacią Buddy, każda na inny dzień tygodnia (środa dzieli się na dwa, dzień i noc). Zgodnie ze wschodnią astrologią, Birmańczycy modlą się przy kapliczce odpowiadającej ich dniu urodzenia, zapalając świece, polewając wizerunek Buddy wodą i bijąc trzykrotnie w gong. Pan zapytał nas o dni tygodnia w jakich się urodziliśmy (miał ze sobą książeczkę, w której można było szybko to sprawdzić) i zaprowadził nas do odpowiednich kapliczek poświęconych kolejno sobocie i niedzieli. Tam pokazał nam jak odprawić rytuał, dzięki któremu nasze życie się odmieni, z pewnością na lepsze :) Zwęszylismy spisek i domyśleliśmy się, że będzie chciał jakieś pieniądze, ale daliśmy się oprowadzić i wykonaliśmy parę innych rytuałów spełniających życzenia. Oby zadziałało ;) a Pan dostał trochę mniej niż chciał (10000ks), ale zawsze coś.

Tymczasem zrobił się już środek dnia więc czas nadszedł, aby coś zjeść. Z pomocą tripadvisora trafiliśmy do 999 Shan Noodles spróbować lokalnych smakołyków. Noodle faktycznie były niezłe i w dużych porcjach, więc wyszliśmy zaspokojeni. Z pełnymi brzuchami poszliśmy na pociąg. Kupiliśmy bilety i w ostatniej chwili wskończyliśmy do wagonu. Zajęliśmy miejsca i oglądaliśmy jak życie toczy się za oknami, ale też w środku pociągu. Panie sprzedawczynie z wielkimi tacami różnych rzeczy na głowach sprawnie balansowały między pasażerami. Można było też kupić na przykład noodle w woreczku i owoce. Krajobraz z miejskiego powoli przechodził w bardziej wiejski, zielony i spokojniejszy. Zauważyłam, że z przodu pierwszego wagonu, zaraz koło motorniczego, otwarte są drzwi, przez które zwykle przechodzi się między wagonami. Skorzystałam z okazji i usiadłam sobie tam, niczym na dziobie statku i z wiatrem we włosach podziwiałam widoki. Wysiedliśmy dopiero na stacji, przy której miał znajdować się jakiś wielki targ. Jak się okazało, ów targ zaczynał się już na samych torach kolejowych. Jak tylko pociąg pojechał dalej, naszym oczom ukazały się warzywa i owoce schowane na płasko pomiędzy szynami. Sprzedawcy sprawnie podeszli do swoich towarów, aby je ponownie ładnie rozłożyć. Tego się nie spodziewaliśmy :) Na torach było bardzo tłoczno, można tam było kupić co dusza zapragnie. Targ rozciągał się też dalej od dworca pod zadaszeniem. Poszliśmy tam z ciekawości, ale zapach, który w nas uderzył, szybko nas stamtąd wypędził. Brud, kiszonki i mięso na raz to niezbyt ciekawy mix. Niecałą godzinę później byliśmy z powrotem na kolorowym peronie i złapaliśmy pociąg jadący do miasta.

Wieczór spędziliśmy z couchsurferami przy piwku. Rozmawialiśmy o naszych podróżach, o tym gdzie pojechać i co zobaczyć w Birmie. Ulewny deszcz nie chciał przestać padać więc postanowiliśmy złapać taksówkę. W 6 osób? Żaden problem :) 4 osoby wskoczyły do tyłu, ja Kubie na kolana z przodu i chwilę później byliśmy pod domem.

Drugiego dnia wybraliśmy się zobaczyć słynną pagode Shwedagon. Podobnie jak przy Sule, wejście do pagody to miejsce przeznaczone dla sklepikarzy. Do świątyni prowadzą wielkie, długie schody, a po ich obu stronach można kupić pamiątki, kwiaty, jedzenie, ubrania i pewnie wiele innych rzeczy. Bilet wstepu kosztuje 10000 ks. Legenda głosi, że świątynia powstała 2500 lat temu, za życia ostatniego Buddy. Choć istnieje wiele jej wersji, to według opowieści, właśnie wtedy dwóch kupców z Okkalapa (dzisiejsze Yangon) spotkało w Indiach samego Buddę, niedługo po tym jak doznał oswiecenia. Budda w podzięce za podarki przekazał im wtedy 8 swoich włosów, które kupcy przywieźli z powrotem do swojego Króla. Postanowiono, aby cenne włosy przechować razem z relikwiami trzech poprzednich Buddów i w tym celu wybudować wielką świątynię na wzgórzu Singuttara. Centralna część kompleksu to wielka, złota stupa mierząca od podstawy 99 metrów. Waga cennego kruszca, który pokrywa stupę może przekraczać nawet 7 ton! Na jej szycie znajdują się tysiące diamentów i innych drogocennych kamieni. Co prawda nie da się ich raczej dostrzec gołym okiem, ale można próbować wypatrzeć je przez wielkie lornetki zamontowane na terenie kompleksu. My akurat trafiliśmy w czas, kiedy stupę przykrywało bambusowe rusztowanie, więc nie dane nam było podziwiać jej w pełni. Wciąż, liczne mniejsze stupy, kapliczki, rzeźby, posągi Buddy, zdobienia zrobione z kolorowych szkiełek i lusterek robią wrażenie. Złoto i biel budowli pięknie kontrastowły z niebieskim niebem i zielenią drzew bodhi. Birmańczycy mają też swój ciekawy sposób na zdobienie posągów Buddy. Otóż za jego głową montują ledowe aureole, które migoczą w sposób raczej dyskotekowy i dla mnie nieco zabawny. To kolejna rzecz, której się zdecydowanie nie spodziewałam :)

Z Pagody Shwedagon wyszliśmy prosto do wielkiego parku rozrywki. Chodziliśmy między oldschoolowymi rollercosterami, gokartami, zjeżdzalniami i innymi maszynami przyprawiającymi o zawrót głowy. Był też basen, lody, huśtawki, alejka dla zakochanych, siłownia pod chmurką i domek na drzewie. Co najlepsze, na końcu znaleźliśmy coś a'la foodtruck park dla lokalsów. W idealnym momencie na kolację :) Później spacerem do domu pełnego couchsurferów i spać.

Mieliśmy różne pomysły na to jakie miejsca odwiedzać po kolei. Ostatecznie stanęło na tym, że jedziemy najpierw do Mandalay, później do Bagan, na trekking z Kalaw do Inle i na koniec do Hpa An, po drodze do przejścia granicznego w Mae Sot.

To tyle na dziś :) Cześć!
~Jagoda
Pogoda Sule





Pogoda Shwedagon



Pogoda Shwedagon

Pogoda Shwedagon


Couchsurfing :)

Widok z okna naszego mieszkania w Yangon

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Refleksje z kokosowego gaju

10 miejsc, które warto odwiedzić w Pai