Hpa An - ostatni przystanek w Birmie

Do Hpa An postanowiliśmy wyruszyć nocnym autobusem. Pochodziliśmy chwilę po Nyaung Shwe nad jeziorem Inle, żeby zorientować się jakie są opcje do wyboru - słyszeliśmy o wygodnych 'sleeperach', w których siedzenia rozkładają się prawie na płasko i można faktycznie wyspać się jadąc w nocy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na autobus firmy Full Moon, sleeper, w wersji VIP. Był trochę tańszy niż taki sam z innej firmy - 18000 ks, czyli ok. 45zł. Okazało się, że dojeżdża on tylko do Bago, niedaleko Yangon, a później trzeba przesiąść się na normalny autobus. Przejazd trwa ok 12 godzin. Stwierdziliśmy, że z Bago pojedziemy dalej autostopem. 


Czekaliśmy na nasz super autobus w wyznaczonym miejscu. Po 15 minutach przyjechał prawie pełny 'local bus', czyli taki pick up, który z tyłu ma dwie ławeczki i mieści czasem kilkanaście osób. Kazali nam wsiadać, więc władowaliśmy się z plecakami koło innych turystów. I tak jechaliśmy ponad pół godziny obserwując zachód słońca, i zastanawiając się czy przypadkiem nie jedziemy do Kalaw, gdzie miał być pierwszy przystanek. W końcu wysiedliśmy przy dużym autobusie. Wchodzimy. Zaraz zaraz, miał być sleeper? Upewniamy się u kierowcy czy jesteśmy w dobrym busie, okazuje się, że oczywiście tak. Pan demonstruje jak rozkłada się siedzenie (o jakieś 20 stopni w dół) i wyciąga plastikowy podnóżek. No ładnie...nasz ekskluzywny VIP bus okazał się być zwykłym autokarem, jaki znamy z naszych polskich, lokalnych tras (i bynajmniej, nie chodzi mi tu o polskiego busa). Na domiar złego ekipa kierująca pojazdem utrzymywała temperaturę powietrza na poziomie między 14 a 17 stopni Celsjusza. Bardzo dużo razy prosiłam, żeby podnieśli ją raczej do około 20 stopni bo ludzie mieli pobierane czapki i kurtki (na czele z panem, z którym rozmawiałam). Słyszałam, że trzeba się przygotować na klimatyzację w autobusie, ale 14 stopni ?! Nie wytrzymałam i poszłam raz jeszcze zapytać "but wy?!?!". Okazało się, że to dlatego, że paruje przednia szyba...Zrezygnowania podeszłam na moje miejsce przykryć się wątpliwej czystości kocykiem w małpki....Moja upierdliwość jednak chyba coś dała bo temperatura podniosła się do ok 18 stopni i, choć dość niepocieszona i bardzo pogięta, odpłynęłam na mojej dmuchanej poduszce.

Kuba obudził mnie przed 6 rano mówiąc, że dojechaliśmy. Byłam trochę w szoku, ale szybko się zebraliśmy i poszliśmy coś zjeść do przydrożnego baru. Łapanie stopa na początku poszło dość gładko, później zdecydowaliśmy się zapłacić 5000 ks za przejazd lokalnym pickupem prosto do hotelu w Hpa An.



Golden Sky Guesthouse polecieli nam znajomi z trekkingu. Faktycznie był tańszy niż jakikolwiek hotel z booking.com - 18000 ks (45zł) za noc w pokoju dwuosobowym z klimatyzacją i łazienką. Zameldowaliśmy się i....chwilę później złamałam moje okulary :( Nie chcę nawet wchodzić w szczegóły bo aż przechodzą mnie dreszcze. Smutek i złość na raz, trochę panika. Siedziałam na łóżku i trzęsły mi się ręce. Najczarniejszy scenariusz, który przerabiałam parę razy w głowie (może niepotrzebnie?) stał się prawdą. Co robić? Wzięliśmy złamany zausznik i resztę okularów i poszliśmy "na miasto" szukać pomocy. Optycy odsyłali mnie z kwitkiem. Jedna pani tylko zaproponowała, że mogę wymienić oprawki, do których dopasowałaby moje obecne szkła. Nie chciałam zmieniać oprawek, to na prawdę nie jest takie hop siup. Poszliśmy do Pana w warsztacie, który wyglądał jakby naprawiał wszelkie usterki. Na migi wytłumaczyliśmy o co chodzi. Bardzo się starał, ale nie wyszło. Załamka. W hotelu skleiłam okulary taśmą izolacyjną, która przezornie zabrał Kuba. Jakoś się trzymały. Wdech, wydech.

Drugiego dnia wypożyczyliśmy motor i pojechaliśmy zwiedzać okolicę. Na szczęście parę miesięcy wcześniej kupiłam sobie korekcyjne okulary przeciwsłoneczne, dzięki którym teraz mogłam jakoś funkcjonować w ciągu dnia. 


Papiery na motor podpisałam ja, bo mam prawo jazdy (chociaż nikt o nie nie pytał). Kierowcą, bez zastanowienia, został Kuba. Nie miałam nic przeciwko. Kuba od razu poczuł klimat i wpasował się w lokalny ruch uliczny. Niezły z niego kierowca :) Na początek dnia postanowiliśmy wdrapać się na najwyższą górę w okolicy... aha, może parę słów o Hpa An. Jest to miasteczko leżące mniej więcej w połowie drogi z Yangon do granicy z Tajlandią. Słynie głównie z przepięknych, skalistych gór pokrytych zielenią, które wyrastają często całkiem niespodziewanie wprost z Ziemi. Niektóre z nich przypominają słonia, którego połknął wąż ;) Taki krajobraz aż po horyzont wygląda na prawdę zjawiskowo.


Na najwyższą z tych gór można wejść, bo oczywiście na jej szczycie jest stupa oraz monastyr. Kiedyś można się tam było zatrzymać na noc i na przykład oglądać piękne wschody i zachody słońca. Teraz już obcokrajowcom jest to zabronione. My rozpoczęliśmy wspinaczkę o 9:25 rano, uiszczajac wcześniej opłatę 4000 ks od osoby. Wschodnie wejście na górę, które wybraliśmy jest podobno bardziej strome. Osobiście chyba nigdy wcześniej nie weszłam na tak strome wzniesienie na raz...od samego początku na sam szczyt prowadzą schody. Kuba liczył - jest ich ponad 3600 :O Góra ma 723 metry. Wiele razy myślałam, że nie dam rady, góra jakby nie chciała się kończyć. Ale widoki po drodze wynagradzały trudy wędrówki. No i dżungla porastająca zbocza. Był nawet wąż! I piękne motyle.



Na szczyt dotarliśmy po niecałych dwóch godzinach. Padłam na chwilę, a później oglądaliśmy panoramę okolicy i małpy skaczące po drzewach. Spotkaliśmy też ogromną ćmę! Miała z 15cm rozpiętości skrzydeł, wow! 





Droga w dół też nie była łatwa...schodzenie po schodach przez godzinę spowodowało, że kilka dni po tej wycieczce dalej bolały mnie łydki. Po drodze minęło nas kilku mężczyzn niosących w wielkich koszo-plecakach kanistry z benzyną. Szli bardzo powoli i widać było jak bardzo są zmęczeni. Co za wielkie poświęcenie. Postanowiłam wtedy nie narzekać, choć nie było łatwo ;)




Kolejnym przystankiem była jaskinia Saddana. Jaskinia-świątynia oczywiście. Za wstęp płaci się 1000ks "donation" od osoby. Po założeniu lungi (to taka długa spódnica kopertowa którą noszą i mężczyźni i kobiety), które kupiłam sobie w Kalaw i zarzuceniu chusty na zakazaną "spaghetti blouse" weszliśmy do środka. Jaskinia jest na prawdę ogromna. Wielkie stalaktyty i stalagmity zdobią jej wnętrze. Są też posągi Buddów, w tym wielki Budda leżący i Budda poszczący oswietlany kolorowymi światłami. Koniec jaskini obwieszczać zaczęła głośna muzyka. Jak się okazało na zewnątrz - trudna do zniesienia, strasznie głośna muzyka. Birmańczycy jak już stawiają soundsystem, nawet pod świątynią, to zmiata on z powierzchni Ziemi. Nie jakością dźwięku, żeby nie było :) tylko poziomem hałasu. 







W drogę powrotną do motoru wyruszyliśmy drewnianą łódką (1500ks od osoby) przez malownicze jeziorko i pod nisko zawieszoną nad wodą skałą. Było bardzo uroczo :)




Znajomi z trekkingu polecili nam żeby po zachodzie słońca odwiedzic jaskinię nietoperzy. Kuba pędził z całych sił, żeby zdążyć. Słońce zaszło już za góry, ale nie daliśmy za wygraną. Kilkadziesiąt metrów przed jaskinią stała budka, a w budce kilku panów pobierających 1000ks od osoby...Była 17:41, jeden pan powiedział, żebyśmy biegli bo nietoperze lecą o 17:40. Jak tylko wyszliśmy zza winkla rozpoczął się spektakl natury. Tysiące nietoperzy wystrzeliło z górskiej szczeliny przypominając nieco rój pszczół. Potok tych niezwykłych stworzeń wylewawał się z jaskini czarną smugą i zakręcał nad rzeką kierując się na północ. Na tle nieba w barwach jeszcze zachodzącego słońca, było to na prawdę niezwykłe widowisko. Po ponad 20 minutach zrobiło się ciemno i prawie wszystkie nietoperze odleciały już na łowy.



My też zgłodnielismy więc z pomocą tripadvisora udaliśmy się na kolację. Na koniec dnia zahaczyliśmy o święto stanu Karen, które trudno było przeoczyć. Oczywiście było strasznie głośno, były światła, był tłum ludzi i wielki market. Poniżej kilka zdjęć. 




Wykonczeni wróciliśmy do hotelu i postanowiliśmy zostać w Hpa An jeszcze jeden dzień, bo byliśmy zbyt zmęczeni, żeby cokolwiek planować. W końcu to nasz ostatni przystanek w Birmie, więc musieliśmy się zastanowić co i jak robimy dalej.

Rano, po hotelowym śniadaniu, wyruszyliśmy motorem do pagody Kyaut Ka Lat, którą pominelismy dzień wcześniej pędząc do nietoperzy. Jest to właściwie stupa, wzniesiona na wysokiej, wapiennej skale otoczonej okrągłym jeziorem. Widok jest o tyle wyjątkowy, że skała ma kształt maczugi, rozszerza się ku górze. Na sam szczyt prowadzi bambusowa, chyba jakoś wisząca drabina. Odwiedzający mogą wejść tylko do kapliczki w połowie wysokości skały. W tle wznosi się wielka góra Zwegabin, na którą weszliśmy dzień wcześniej. (Warto teraz wspomnieć, że rano ledwo zeszłam z drugiego piętra ze schodów, tak bolały mnie łydki ;) )



Na następny punkt programu wybraliśmy jaskinię-świątynię po drugiej stronie rzeki. Po dotarciu oboje stwierdziliśmy, że nasze brzuchy nie czują się najlepiej. Nie było najgorzej, ale mieliśmy się na baczności. Przed wejściem mnich z budki powiedział, że trzeba płacić za wstęp. 3000 ks. Zrezygnowani siedlismy sobie na ławeczce. Mieliśmy już trochę dość płacenia za każdą najmniejszą atrakcję. To tak jakby płacić za wejście do każdego kościoła w Krakowie...doszliśmy do wniosku, że widzieliśmy już kilka jaskinio świątyń i jedziemy sobie gdzieś indziej.


Obraliśmy dość przypadkowy i bardzo oddalony punkt na mapie. Taki żeby w pobliżu były góry. Wypiłam sobie jeszcze tylko wielkiego, swieżego kokosa (Kuba wziął tylko łyczka, nie chciał ryzykować), po czym dobrałam się do jego środka (mniammm) i ruszyliśmy. Jechaliśmy tak przez około dwie godziny mijając lokalne wioski, pagórki, plantacje kauczukowców aż dotarliśmy do wysokiej góry z jaskinią i pagodą. Podjechaliśmy. Mnich myjący auto, na migi odpowiedział nam, że możemy wejść na górę. Zupełnie za darmo ;) Znowu schody. Powoli i ostrożnie weszliśmy na górę. W jaskini zapaliliśmy świeczki i kilka kadzidełek. Obejrzeliśmy panoramę okolicy i pojechaliśmy dalej.








Postanowiliśmy dojechać tam, gdzie na rzece kończy się droga. Wpadliśmy na pomysł, że może uda się przejechać na drugą stronę rzeki i wrócić do Hpa Ani inną drogą. Na stacji benzynowej zapytaliśmy, głównie przy pomocy rąk, czy da się przedostać przez rzekę. Chłopak ze stacji szybko zadzwonił do kogoś, kto mówi po angielsku, żeby wyjaśnić sytuację. Chwilę później parę osób zajęło się ogarnianiem nam łódki. My mieliśmy tylko czekać ;) Niestety okazało się, że łódka, którą nam załatwiono, to taka długa, wąska, drewniana, podobna do tych, które widzieliśmy w Inle. A my mieliśmy ze sobą motor. Chociaż bardzo kusiło, żeby przepłynąć na drugą stronę, nie chcieliśmy ryzykować utraty motoru gdzieś na środku brązowej rzeki, 70 km od Hpa An. Mapa Google wskazywała, że 20 km dalej jest jakieś miasteczko i pokazywała, że da się tam przedostać na drugi brzeg. Postanowiliśmy spróbować. Jechaliśmy dalej mijając domy z bambusa postawione na palach, stada srebrzystych bawołów, sklepiki z benzyną sprzedawaną w litrowych butelkach po wodzie mineralnej...no i oczywiście ludzi, którzy czasem nawet zapomniali do nas machać ze zdziwienia. Chyba dawno tam nie było żadnego białasa ;) 


Pani nalewa nam benzynę z butelki po wodzie. Taki maly biznes ;)



Tu w sklepiku na pierwszym planie z lewej benzyna 92, 1000ks za niecały litr.

Te skupiska drewnianych domów były najciekawsze. Niestety nie zrobiłam zbyt dużo zdjęć, bo pochłonięta byłam obserwowaniem oczami ;) domki zwykle wzniesione były na solidnych, drewnianych palach na taką wysokość, aby pod spodem można było zaparkować samochód, albo urządzić składzik, taras, zawiesić hamak, mieć trochę cienia. Ludzie spokojnie doglądali swoich codziennych obowiązków albo odpoczywali. Czasem ktoś wracał z kąpieli w rzece, ktoś zamiatał, coś naprawiał, pilnował krowy, kobiety jakby bez wysiłku nosiły na głowach różne pakunki albo wielkie tace. Gdy dotarliśmy do Kmarmaung w poszukiwaniu promu, dość szybko zatrzymał nas Pan Policjant. Wyglądał na bardziej przestraszonego niż my moglibyśmy być. Szybko wziął od nas paszporty, zrobił im zdjęcia i powiedział nam że tutaj jest "restricted area" i że "go back to Hpa An". Wytłumaczyliśmy, że nie byliśmy świadomi i że bardzo przepraszamy. Policjant był miły, ale chciał nas stamtąd jak najszybciej odprawić. Przeprosiliśmy raz jeszcze i wsiedliśmy na motor. Policjant jechał za nami. Nie miałam mapy w ręce więc cali podekscytowani szybko zgubiliśmy drogę. Pan mundurowy zatrzymał nas i powiedział tylko poważnie "follow me". Faktycznie zaraz za znakiem na wjeździe do miasta była duża, czerwona tabliczka z napisem RESTRICTED AREA (FOREIGNERS ONLY). Niestety była ustawiona na płocie wzdłuż drogi, nie w poprzek, tak jak inne znaki, więc trudno ją było w ogóle dostrzec...Pośmialiśmy się na koniec z Policjantem z naszego niechcącego wtargnięcia, zrobiliśmy sobie po selfiaczku i ruszyliśmy z powrotem :) 


Kuba rajdowiec pędził przez wioski, pola i lasy gnany burczeniem brzucha, którego nie daliśmy rady zaspokoić w zakzanym miasteczku. Nawet ja spróbowałam zostać na chwilę kierowcą, ale dość szybko wróciłam na pozycję pasażera. Zdecydowanie bardziej ufam Kubie w roli kierowcy motoru niż sobie ;) dotarliśmy do skrzyżowania z główna droga do Hpa An i szybko zjedliśmy po dwa samosy z ziemniakami i cebulką. Ale były pyszne. Spróbowaliśmy tez smakowicie wyglądającego, smażonego tofu, nadziewanego prażonym, chrupiącym czosnkiem. Pyyycha. 






Dzień pełen wrażeń zakończyliśmy oglądając znów nietoperze. Tym razem przejechaliśmy na drugą stronę rzeki na przeciwko jaskini. Oglądaliśmy przepiękny zachód słońca po czym przeszliśmy na tyły monastyru zasiąść do spektaklu. Tym razem bez opłat, no i byliśmy zupełnie sami. Widok był niesamowity. Z oddali widać było lepiej jak nietoperze lecą zgodnie odbierając kierunek nocnych łowów. Ten taniec czarnych smug na tle nieba skojarzył się nam z falującą zorzą polarną, którą oglądaliśmy na Islandii. Niesamowite.





Teraz już jesteśmy w drodze do Tak w Tajlandii. Dziś rano wyruszyliśmy z Hpa Ani mini busem do granicy Mayawaddy/Mae Sot. Nie bardzo chciało nam się kombinować z przejazdem do granicy więc kupiliśmy po prostu bilet na busa w recepcji naszego hotelu. Koszt biletu to 10000ks, ok 25zł. Odległość ok 160 km pokonaliśmy w niecałe 4 godziny. Tak, to bardzo długo ;) Droga miejscami była albo wybrakowana, albo bardzo dziurawa, albo bardzo wąska...trzęsło tak, że nasze brzuchy ledwo to wytrzymały. Przed granicą Kuba wymienił resztę kyatów zostawiając kilka banknotów na pamiątkę. Granice przeszliśmy pieszo, bez żadnych problemów. Dostaliśmy pieczątkę i pozwolenie na 30 dniowy pobyt.

Na tym moście przyjaźni między Birmą a Tajlandią kierowcy muszą zmienić strony jezdni. W Tajlandii jeździ się po lewej a w Birmie po prawej stronie. Odbywa się to elegancko na światłach. Na zmianę.
Za granicą, szukając jedzenia, ujrzeliśmy 7eleven. Czym predzej weszliśmy do sklepu zrobić zakupy. Co za wybór! Co za dobrobyt! Co za różnica w porównaniu ze sklepikami z Birmy. Zaopatrzeni we wszelkiego rodzaju smakołyki, kokosowy pudding, trójkąty sushi, batoniki, bułeczki, usiedliśmy na murku i zajadaliśmy.

Tak oto skończył się nasz pobyt w Birmie :)

Komentarze

  1. Jagoda! Czytając Cię czuję jakbym jechała z Wami na tym motorze, oglądała te motyle i jadła to tofu z chrupiącym czosnkiem! Pysznie się to czyta ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Superowo ^^ Bardzo miło to słyszeć :))))) dzięki :*

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Refleksje z kokosowego gaju

Birma - Yangon

10 miejsc, które warto odwiedzić w Pai