Mingalabaaa!

Inle to bardzo duże, ale płytkie jezioro położone we wschodniej czesci Birmy. Znane jest z tego, że życie okolicznych wiosek toczy się w dużej mierze na jego powierzchni. O jeziorze więcej napiszemy w innym poscie, a teraz historia o tym, jak się tam znaleźliśmy. Wszystko zaczęło się w Bagan, skąd przejechaliśmy autostopem do górskiego miasteczka Kalaw. Stamtąd, po dniu pełnym relaksu w przyjemnym, chlodnym klimacie, wyruszyliśmy na trekking aż do samego jeziora. Ale po kolei.

Z autostopem nie było tak łatwo jak wcześniej w Birmie, ale za to bardzo ciekawie. Jechaliśmy na przykład lokalnym busem 10-osobowym, który w szczytowym momencie osiągnął pojemność 16 osób ;) W Mikitla prawie od razu zatrzymał się dla nas kierowca ciężarówki. Co prawda nie mówił po angielsku, ale dogadalismy się, że jedziemy w tym samym kierunku. Hops i zasiedlismy wygodnie koło kierowcy, z genialnym widokiem rozciągającym się przez wielką, przednią szybę. Na mapie ten odcinek trasy wydaje się najkrótszy, ale jedzie się przez góry. Właściwie to trzeba wdrapać się na ok. 1300 metrów. To była najlepsza część całej drogi do Kalaw. Po takich serpentynach chyba jeszcze nigdy nie jechałam (i to ciężarówką). Krajobraz szybko zmienił się z  raczej płaskiego, suchego i wiejskiego na zielony od bujnych lasów, czerwony od mokrej, bogatej w żelazo gleby i bardziej spokojny niż pełne motorów wioski poniżej. Nasz kierowca lubił wyprzedzać na zakrętach i przyspieszać gdzie tylko się dało, ale bił od niego taki spokój, że nie bałam się za bardzo o nasze losy ;) Biorąc pod uwagę zawartość ciężarówek, które jechały w przeciwnym kierunku, Kalaw okazał sie miastem kalafiorów, czy tez KALAWiorów. W końcu zapadł zmrok i jedyne co nam pozostało, to oglądać spektakl zawijasów, świateł i klaksonów.






Po wielu godzinach jazdy z Bagan dotarliśmy do Golden Lily Guesthouse. Opinie o tym hotelu dalekie były od pozytywnych i na dodatek okazały się zgodne z prawdą. Nasz pokój przypominał bardziej celę bez okna z szarą pościelą i brudnymi ścianami, ale na jedną noc był ok. Nazajutrz przenieśliśmy się do Full Moon Guesthouse, gdzie za 1 dolara więcej mieliśmy o 3 gwiazdki wyższy standard :) i w końcu wzięłam prysznic! Po śniadaniu poszliśmy na spacer do świątyni-jaskini z tysiącami wizerunków Buddy. Na prawdę, były tam tysiące większych i mniejszych posążków rozmieszczonych wewnątrz dlugiej i zakręconej jaskini. Zobaczcie sami na zdjęciach.









Na trekking udaliśmy się z poleconym nam biurem Jungle King. Wybraliśmy wariant 3 dniowy i mniej popularną ścieżkę. Koszt takiej wycieczki to 38000ks, co obejmuje dwa noclegi, pełne wyżywienie, opiekę przewodnika i przepłynięcie przez jezioro Inle. W dzień przed treningiem w Kalaw strasznie lało. Obudziłam się o 4:30 rano i nie mogłam zasnąć. Nachodziły mnie czarne myśli i wizje chodzenia w deszczu i zimnie w przemoczonych butach. W końcu w górach jest dużo niższa temperatura. Prognoza pogody wskazywała, że przestanie padać dopiero za kilka dni. Było mi smutno, że tak trafiliśmy, że trekking może się nie udać, ale w końcu pogodziłam się z tą myślą. Przecież nie mogłam nic na to poradzić.

Wyruszyliśmy o 9 rano w grupie 9 osobowej. Trafiliśmy na bardzo fajnych ludzi, głównie backpackersów, z Izraela, Francji i Holandii. Rano już nie padało, było tylko szaro i szliśmy jakby w chmurze. Muszę przyznać, że miało to swój urok. Mijaliśmy wioski 'local tribes', mniejszości etnicznych, które we mgle wyglądały tym bardziej tajemniczo. Ludzie mieszkają tam głównie w chatach z bambusa wybudowanych na palach, ale zdarzają się też murowane domy. Hodują krowy, takie z garbem za głową, woły i kury. Uprawiają mnóstwo roślin, które rosną między ich domami i na polach pokrywających górskie stoki. Największe emocje wzbudziły w nas krzaczki chilli, świeży imbir (Kuba wykopał trochę z ziemi, żeby od razu spróbować) i ryż. No i bambusy. Kuba uwielbia bambusy :) Spaliśmy w jednej z takich wiosek. Kolacja, którą nam przygotowali była według mnie najlepszym jedzeniem, jakie jedliśmy w Birmie. Mniam.














Drugi dzień przyniósł nam wielką radość. Wyszło słońce! Zrzuciliśmy kurtki i szliśmy radośnie podziwiając cudowne krajobrazy. Widzieliśmy wielkie, kolorowe motyle, ogromną stonogę, która podobno jest niebezpieczna, obserwowaliśmy życie toczące się w mijanych wioskach. Nasz przewodnik Tom (to taki jego pseudonim dla turystów) chętnie odpowiadał na wszystkie pytania. Dowiedzialam się na przykład, że w Birmie dzieciaki w wieku ok 6-7 lat, a później koło osiemnastka idą na jakiś czas do klasztoru uczyć się medytacji. Mogą też wtedy zdecydować, czy chcą tam zostać na zawsze czy nie.




















Wieczorem dotarliśmy do monastyru, w którym przewidziany był drugi nocleg. Na dobranoc Tom opowiedział nam legendę plemienia Pa'O o kobiecie smoku i alchemiku. Wedlug legendy pewna smoczyca pragnąc zamieszkać wśród ludzi przybrała dla niepoznaki postać kobiety i przyleciała na ziemię. Pewnego dnia Alchemik wybrał się do lasu, aby odnaleźć leczniczą roślinę, która miała pomóc chorym mieszkańcom wioski. Gdy alchemik zgubił drogę i zaczął wołać o pomoc, kobieta usłyszała jego głos i przybyła na ratunek. Bohaterowie opowieści zakochali się w sobie, postanowili razem uciec i zamieszkać w leśnej jaskini. Kobieta niedługo zaszła w ciążę. Gdy pewnego dnia leżała przed jaskinią w swojej naturalnej, smoczej postaci, Alchemik zobaczył ją i przerażony uciekł z powrotem do swojej wioski. Smoczyca złożyła dwa jaja, z których wykluli się przyszli książę i księżniczka plemienia Pa'O, a sama odleciała do swojego smoczego królestwa. Ta legenda jest na tyle istotna, że ma swoje odzwierciedlenie w strojach kobiet ludu Pa'O. Tradycyjnie noszą one jaskrawe, kolorowe chusty na głowach, symbolizujące głowę smoka i czarne ubrania, symbolizujące łuski czarnego, smoczego jaja. I faktycznie mieliśmy okazję to zauważyć podczas trekkingu.

Trzeciego dnia wszyscy byliśmy już trochę zmęczeni, ale dzielnie pokonaliśmy ostatnie 15 km. Szliśmy wąskimi, rudymi ścieżkami przez las, w dół aż do jeziora. Było pięknie. Po lunchu przepłynęliśmy długimi, wąskimi lódkami na drugą stronę Inle, do miasteczka Nyaung Shwe. Ostatkiem sił doszliśmy do naszego hostelu. Trekking był ekstra, polecamy każdemu! Trzeba tylko pamiętać ze przez te trzy dni pokonuje się ponad 50 km (ok. 18+22+15) i chodzi ok 6-7h dziennie. Nie jest to ciężka trasa ale dluuuuga. Śpi się we wspólnym pomieszczeniu na materacach i pod kocami bo w nocy jest zimno. Trzeba mieć dobre buty, plasterki, coś ciepłego do ubrania i pelerynę. Ale na prawdę warto :)












Komentarze

  1. Ekstra przygoda !!! A tak z ciekawosci jaki jest koszt w zlotowkach takiego trekingu?
    Tanka to moj dawno temu zalozony profil. Agata Wójt ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej Agatka :) 38 000 ks to w złotówkach ok 90pln. Po drodze podczas trekkingu mozna kupowac jakies przekaski, kawe itp wiec mozna dolizyc pare zl. Generalnie trekking wychodzi bardzo tanio biorac pod uwage, ze jest pelne, pyszne wyzywienie, noclegi i przewodnik. No i tez przewoza twoj bagaz glowny z Kalaw do hotelu w Nyaung Shwe wiec mozna w trasę zabrac tylko podreczny :)

      Usuń
  2. Taki trening to wart wszystkich pieniepie 😊

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Refleksje z kokosowego gaju

Birma - Yangon

10 miejsc, które warto odwiedzić w Pai