Pływające wioski na jeziorze Inle

W miasteczku Nyaung Shwe leżącym na północnym brzegu jeziora Inle spędziliśmy 2 noce. Nasz bagaż dojechał do hostelu Exotic Inn z Kalaw przed nami, podczas gdy braliśmy udział w trekkingu. Podobnie jak w Bagan, każdy turysta przebywający na terenie Inle musi kupić "wejściówkę". Taki bilet kosztuje 15000ks (ok 10USD) i uprawnia do pobytu w Inle Zone przez tydzień.


Bookujac nocleg wybraliśmy "pokój wieloosobowy", co zwykle oznacza dormitorium z kilkoma łóżkami piętrowym, które mieści na przykład 8 osób. Ku naszemu zdziwieniu, tym razem nasz "dorm" składał się z 3 dużych i wygodnych łóżek pojedynczych ustawionych obok siebie. Każdej nocy dzieliliśmy pokój z jeszcze jedną osobą. Śmiesznie :) Cena za noc była relatywnie niska - 14000ks (ok.35zl) za dwie osoby i zawierała śniadanie oraz możliwość skorzystania z rowerów za darmo! 

Pierwszego dnia wybraliśmy się właśnie na wycieczkę rowerową. 20 min na wschód od miasta położona jest jaskinia, a w niej, jak to często bywa w Birmie, świątynia. Przed wejściem do środka trzeba zakryć ramiona i nogi i zdjąć buty. Jaskinia miała dużo zawijasów, zakamarków i ukrytych miejsc do medytowania. Było tam mnóstwo posążków Buddy w różnych kolorach i pozycjach. Jedne miały narzucone nań szaty, inne siedziały pod parasolami, a przy innych paliły się kadzidełka i stały kwiaty. 








Po wyjściu z jaskini poszliśmy jeszcze dalej do góry zbadać teren. Były tam między innymi domki mnichów, mniejsze stupy, bananowce i dużo biegąjacych szczeniaków. W pewnym momencie usłyszeliśmy szum wody i idąc w jego stronę doszliśmy do rzeki i małego wodospadu. W tym małym, sekretnym zakątku spędziliśmy trochę czasu mocząc stopy w orzeźwiającej wodzie i obserwujac wielkie motyle.




Po drodze do naszych rowerów spotkaliśmy Sandrę, która była z nami na trekkingu. Umówiliśmy sie z nią i jej koleżanką, że drugiego dnia razem wybierzemy się na wycieczkę łodzią po jeziorze. 

Po jaskini pojechaliśmy na południe wzdłuż wschodniego brzegu Inle. Na Maps Me ktoś zaznaczył punkt opisany jako "natural pool" wiec my, spragnieni orzeźwiającej kąpieli, zboczyliśmy z głównej drogi i wjechaliśmy w jakąś wąską dróżkę prowadzącą do lasu. Okazało się, że ten "natural pool" to popularna atrakcja wśród lokalsów. Młode chłopaki pluskały się w wodzie, a dziewczyny chichotały na brzegu robiąc sobie zdjęcia. Kuba szybko wskoczył do wody. Dwie białe kobietki w bikini stały w basenie w bezruchu jakby nie wiedziały co ze sobą zrobić, otoczone bawiacymi sie chłopakami. Ja na bikini jakoś nie miałam ochoty, wiec w mojej bluzce i spodenkach Kuby weszłam na chwilę się zamoczyć. Rześko, mmm :) po chwili relaksu ruszyliśmy dalej.


Ja cała przemoczona, Kuba w moich szrawarach, jechaliśmy przez las aż natrafiliśmy na leśną wioskę. Słońce przebijało się przez palmy i bambusy oswietlajac delikatnie drewniane chatki, a dym z paleniska i przechodzące przez niego wiązki światła, tworzyły mistyczną atmosferę.


Kuba bardzo lubi pająki...Szczególnie te wielkie :O



Przejechaliśmy przez wioskę, a potem do głównej drogi i dalej na południe za cel obierając długi, drewniany most na jeziorze. Dotarliśmy tam przed zachodem słońca i zostaliśmy aż schowało się ono za góry. Widok był przepiękny. Złoto, a później róż i błękit wieczornego nieba odbijały się w tafli jeziora, rybacy wracali zacumować łódki, a my sączyliśmy piwko obserwując i ciesząc się chwilą :) Ktoś podarował nam kilka kwiatów lotosu, które miały ponad metrowe, gumowate łodygi. Dało sie je owinąć wokół szyi jak szalik ;) Po zachodzie słońca musielismy pokonac z 20 km, żeby wrócić do hotelu. Dobrze jest sie zmęczyć przed snem ;)








Nazajutrz, z samego rana, wyruszyliśmy na wycieczkę łodzią po jeziorze. Można dołączyć do grupy wycieczkowej lub zamówić sobie prywatną lódkę. Jako, że była nas czwórka, taniej i wygodniej było zamówić prywatną wycieczkę. Mogliśmy sami wybrać co chcemy zobaczyć, gdzie nie chcemy sie zatrzymywać i kiedy chcemy wrócić. Wycieczka trwająca od 7:00 do ok. 15:30 kosztowala nas razem 20000 ks, czyli ok. 12,5 zl od osoby. Jezioro słynie z tego, że na jego powierzchni toczy się codzienne życie mieszkańców zwanych Intha. Są tam 'pływające' wioski, targi i ogrody. Słynni są też rybacy i ich wyjątkowe metody połowu. Do wiosłowania używają nóg owijajac je wokół wioseł, a specjalne kosze do łowienia ryb przytrzymują stopami. Jezioro jest płytkie, w zależności od pory roku jego głębokość waha się od po 1,5 - 3,5m.


Na Inle codziennie odbywa sie tzw. 5 days market. Polega on na tym, że każdego dnia rozklada się w innym miejscu jeziora. My trafiliśmy akurat na dzień, kiedy targ był przy świątyni Shwe Indein, więc mogliśmy odwiedzić te dwa miejsca na raz. Przez jezioro plynelismy ok 1,5h. Uwaga! Łodzie na Inle mają strasznie głośne silniki, więc wybierając się na wycieczkę polecam zabrać stopery do uszu. Cały dzień przy takim silniku to nic fajnego. My mieliśmy stopery i było ok :) 

Ci slynni rybacy ze zdjęć to teraz często modele zbierający tipy. Jeden taki pozował nam pięknie, gdy zaczęliśmy się zbliżać, po czym złapał sie naszej łódki i wyciągnął rękę po pieniądze. No cóż, chyba mu się należy skoro się tak pręży cały dzień do zdjęć ;)



Na szczęście są też rybacy, którzy na prawdę korzystaja z tych sieci do łowienia ryb, więc nie jest to do konca taki pic na wodę. Pieciodniowy targ okazal się sporym bazarem dla turystów. Można było kupić tam mnóstwo przepięknego rękodzieła mniejszości etnicznej Shan: biżuterię, wyroby z drewna, tekstylia, bambusowe miseczki, starocie itp itd. Wszystko bardzo ładne i kuszące. Przed nami jeszcze kilka miesięcy w podróży i choć kupilismy kilka drobnych pamiątek to w większości przypadków musieliśmy obejść się smakiem.


Shwe Indein dostępna jest dla zwiedzających jedynie w zimie i porze deszczowej, kiedy odpowiedni poziom wody pozwala przepłynąć przez prowadzącą do niej długą i wąska rzeke. Pagoda składa się z setek stup w różnych rozmiarach i kolorach, zachowanych w różnym stanie. Najstarsze z nich datuje się na 14 wiek choć większość powstała w 17 i 18 stuleciu na zlecenie władcy królestwa Baganu - Narapatisithu. Są stupy zupełnie rozpadające się, inne nieco odremontowane, a jeszcze inne zupełnie nowe. W niektórych brakuje Buddy, inne mają łaty z gipsu, jeszcze inne wyglądają jak zarośnięta sterta cegieł. Wszystko to razem chaotycznie poprzeplatane, jakby bez żadnej logiki. Mi się podobało. Szczególnie właśnie to, jak różnokolorowe stupy wyrastały jedna obok drugiej.









Najciekawszym momentem zwiedzania Inle okazała się wizyta w zakładzie tkackim. Zaparkowalismy łódkę pod wielkim, drewnianym budynkiem w wiosce na środku jeziora. Na samym początku dowiedzieliśmy się, że unikatową specjalnością rzemieślników z jeziora są nici i materiały z...włókien lotosu! Po przecięciu łodygi wyciągnąć można ze środka bardzo cienkie, białe włókna, które starsza pani sprawnymi rękami zwija w grubszą nić. Gotowy materiał podobny jest z wyglądu trochę do lnu, ale grubszy i jednocześnie bardziej delikatny. Wyprodukowanie jednego kilograma sznurka zajmuje ok 2 miesiace! Jest to tak wyjątkowa tkanina, że jej cena przewyższa chyba każdą inną. Za niewielki kawałek trzeba zapłacić nawet 200 dolarów. Dalej - wielkie drewniane kołowrotki, krosna, wrzeciona - wszystko jak z bajki albo z innej epoki. Oglądaliśmy jak od podstaw powstają lotosowe i jedwabne tkaniny. Ja byłam zahipnotyzowna.










W drodze powrotnej do Nyaung Shwe przeplywalismy przez pływające wioski i ogrody. Można tam zobaczyć jak nieco ponad taflą wody rosną na przykład pomidory. Kupcy na swoich łodziach przewożą towary, rodziny odpoczywają na tarasach, toś się myje, ktoś parkuje łódkę między palami utrzymujacymi jego dom nad wodą, ktoś wraca z zakupów albo ze szkoły. Bardzo ciekawe i malownicze zjawisko.











Po powrocie do miasteczka poszliśmy tylko coś zjeść i złapać autobus nocny do Hpa An. O dalszych naszych losach pisałam w poprzednim poście ;) Taki mały powrót do przyszłości. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Refleksje z kokosowego gaju

Birma - Yangon

10 miejsc, które warto odwiedzić w Pai